Gorszy

G
Po dwóch latach wygnania wraca do Polski ścigany europejskim nakazem aresztowania przestępca. Jest ciężko chory, przed śmiercią chce zabezpieczyć finansowo pozostawioną w Gdańsku rodzinę i usunąć z życia żony jej obecnego mężczyznę.

Tymczasem komisarz Sławomir Kruk prowadzi nieoficjalne śledztwo w sprawie zabójstwa, o jakie została oskarżona znajoma prokurator. Próbując znaleźć dowody jej niewinności, Kruk wkracza w sam środek rozgrywki bandytów wyrównujących stare porachunki, walczących o piękną kobietę i wielkie pieniądze.

W końcu udaje mu się dotrzeć do prawdy, odkryć sieć powiązań polityki i biznesu ze światem przestępczym, ale to zwycięstwo będzie miało gorzki smak.

Gorszy - kryminał
Gorszy. Drugi tom serii kryminalnej o komisarzu Sławomirze Kruku.

Wydawnictwo HarperCollins Polska

Gdzie kupić?

Empik   Bonito   Tania Książka   Świat Książki   Legimi   Nexto   Ebookpoint

 

Powieść dostępna jako audiobook

 
Gorszy – fragment
Rozdział 1
Tamten wielki facet stał pod wieżą zegarową Dworca Głównego PKP w Gdańsku i Mariusz Domański nie od razu zwrócił na niego uwagę. To stało się w chwili, gdy mijał go w drodze na postój taksówek.

Twarz faceta była zapuchnięta i zakrwawiona.

Nie sprawiał wrażenia, że na pewno o tym wie. Wpatrywał się pusto przed siebie, gdzie rozpościerały się Wały Jagiellońskie na przekór nocy szumiące samochodami, ale dla niego mogłaby to być jakakolwiek inna ulica czy choćby kubeł ze śmieciami. Wokół przechodzili ludzie, jednak nikogo nie zainteresował. Stał wyprostowany, nieruchomy, jakby walka o zachowanie pionu była ostatnim przejawem godności, jaki mu pozostał.

Mariusz Domański chciał go minąć jak inni. Zamiast tego zatrzymał się, wyjął papierosy i wykonał zapraszający gest.

Wielki mężczyzna nie poruszył się. Jego wytarty brudny ubiór wiele o nim mówił, a jednak facet nie skorzystał z okazji. Coś z nim było wyraźnie nie tak. Dopiero gdy Domański podsunął mu paczkę pod nos, prawa dłoń tamtego uniosła się co najmniej królewskim gestem, sprawnie wysupłując papierosa.

Brudne, pokaleczone palce zdradzały, że jednak nie był królem.

Zapalili.

– Ciężka noc?

Kiwnięcie głową. Domański zaciągnął się głęboko, wciągając dym do płuc. Do tych płuc, których data ważności kurczyła się z każdą kolejną dostawą substancji smolistych.

– Zabrali mi ostatniego dychacza.

Mężczyzna nie wykonał żadnego gestu, ale Domański dostrzegł niedaleko pięciu chłopaków. Mogli mieć po osiemnaście, dziewiętnaście lat, i nie wyglądali na uczniów renomowanych liceów.

– Tak cię urządzili za marną dychę?

– Mieli ubaw.

Domański pomyślał o innym dworcu, dwa lata temu. Dworzec w Dublinie. Wtedy on też tak stał jak ten facet. Był w podobnym stanie. Czy dlatego teraz się zatrzymał?

Wyjął sto złotych i wsunął wielkiemu facetowi do ręki.

Mężczyzna ścisnął banknot w dłoni. Z jego oczu dało się wyczytać, że prędzej da się zabić, niż go odda. Tak czasem się myśli, ale gdy przychodzi co do czego, nic z tego myślenia nie wynika.

– Biorę taksówkę – powiedział Domański. – Mogę cię gdzieś podwieźć.

Mężczyzna podniósł głowę. Na jego twarzy malowało się pytanie: „Niby gdzie?”. Ale nie powiedział nic. Odwrócił tylko wzrok, nagle czymś zawstydzony.

Wśród tych pięciu chłystków zapanowało poruszenie. Domański pomyślał, że popełnił błąd. Niepotrzebnie pozwolił, aby widzieli, że dał żebrakowi pieniądze. Strząsnął popiół. Może to wcale nie był błąd. Może zrobił to specjalnie.

Sam nie był pewny własnych intencji.

Wypatrzył pośród nich tego, który skupiał wokół siebie pozostałych. Miał charakterystyczne spojrzenie i krótkie włosy. Domański kiedyś też włóczył się po dworcach. Też miał takie spojrzenie. Może nawet fryzurę miał podobną.

– Dorwą cię – stwierdził spokojnie. – Lepiej jedź ze mną. Wysiądziesz po drodze.

Mężczyzna nie odpowiedział. Palił papierosa i patrzył przed siebie.

Domański rzucił niedopałek na chodnik i zdusił go butem. Ruszył w kierunku młodych ludzi. Obserwowali go spode łbów, gdy szedł. Krótkie spojrzenia, drobne gesty, zbłąkane uśmiechy… Wiedział, co sobie myślą. Patrzyli na wysokiego, wychudłego faceta, który usiłuje nie dyszeć, stawiając kolejny krok. Na przezroczystą skórę, opinającą się na czaszce jak zużyty pokrowiec. Na powieki opadające na zapadnięte oczy, pozbawione blasku.

Widzieli człowieka, który w połowie był trupem. Węszyli w nim słabość, okazję do rozrywki. Podnosili twarze, ich uśmiechy stawały się coraz szersze i bardziej bezczelne.

On też się uśmiechnął.

Patrzył, jak poważnieją. Nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Nawet uśmiechu.

Zatrzymał się. Nic nie mówiąc, odchylił połę kurtki, aby mogli wypatrzeć szelki, kaburę i wetkniętego tam glocka.

– O co ci, kurwa, chodzi? – spytał ten krótko ścięty, kandydat do Sztumu, najdalej za pięć lat.

Domański dostał ataku kaszlu. Zakrył dłonią usta, a zanim opuścił rękę, oni wymieniali już spojrzenia. Na palcach została krew.

Na moment jego wzrok poszybował na drugą stronę ulicy, przyciągnięty jasnością neonów i barwą rozbłyskujących świateł. Gdy powrócił z tej krótkiej podróży, Domański poczuł się tylko gorzej. Ile jeszcze czasu zostało? Jak długo będzie mu dane cieszyć się tymi światłami… całym tym światem, który stawał się tym piękniejszy, im bardziej się od niego oddalał?

Utkwił spojrzenie w tamtych pięciu. Zazdrościł im, że nadal będą się szlajać bez celu, gdy jego już nie będzie. Takie gnojki zostaną, gdzie tu sprawiedliwość? Czuł, że twarz mu się zmienia. Kiedyś łatwo było go rozzłościć. Może wciąż było łatwo.

– Spokojnie – powiedział krótko ścięty i uniósł ręce łagodzącym gestem. Rozrywkowy nastrój nagle mu minął, jakby coś w spojrzeniu Domańskiego obudziło w nim czujność.

Dał znak reszcie i młodzi mężczyźni zaczęli się oddalać. Mariusz stał bez ruchu i patrzył za nimi. Odwrócił się w stronę zabytkowego budynku dworca. Pobitego wielkoluda nigdzie nie było widać. Przestał robić za pomnik i zniknął ze stówą w garści. Może się bał, że będzie musiał ją zwrócić…

Chudy umierający człowiek powlókł się w stronę postoju taksówek. Żałował, że nie mógł od razu pojechać do Luizy. Potrzebował jej.

Musiał jednak poczekać do jutra. A potem upewnić się, że Warga, ten skunks, który czasami u niej mieszkał i wychowywał jego Adasia, wyjedzie do swojej pierdolonej pracy.

Wsiadł do najbliższej taksówki, ale nie zdążył się odezwać, gdy ktoś zapukał w okno. Ten żebrak. Domański zdążył już o nim zapomnieć.

– Jednak bym pojechał – zabrzmiał ochrypły głos, gdy opadła szyba.

– Gdzie?

– Może być na Starogardzką.

Skinienie głowy i facet władował się do taksówki z drugiej strony. Trochę śmierdział, nie aż tak bardzo, żeby nie dało się wytrzymać, ale jednak, a nabrzmiała twarz nie dodawała mu uroku. Taksówkarz obrócił się w stronę tylnych siedzeń, mając ochotę coś powiedzieć. Ostatecznie nie powiedział nic. Jechali w ciszy przez Gdańsk, a na Starogardzkiej żebrak wysiadł gdzieś na wysokości dawnego niemieckiego obozu karnego SS i zniknął między drzewami.

– Gdzie teraz? – spytał taksówkarz.

– Do Wrzeszcza.

– Pojadę Niepołomicką, może być?

Samochód ruszył, mijając mleczarnię, a niedługo potem mały hotel z podniszczoną elewacją w otoczeniu kilku nieotynkowanych budynków. Wyglądał dostatecznie obskurnie, by spodobał się Domańskiemu.

– Zmieniłem zdanie – powiedział. – Wysiadam.

Popatrzył jeszcze raz na hotel i wyblakły napis WOLNE POKOJE podświetlony w oknie za firanką.

Tu będzie mu dobrze.

 

Inne powieści z serii

Powieści w serii